Ruszam z Rzeszowa. Przez podkarpackie wsie i miasteczka docieram do Gorlic, skąd przez przejście w Koniecznej wjeżdżam na Słowację.
Pogoda póki co dopisuje, choć prognozy na dalszą część dnia mówią, że dostanę w kość.
Główny cel tego jednodniowego wyjazdu - Dolina Śmierci koło słowackiego Świdnika.
Pod koniec wojny w 1944 toczyła się tu jedna z najcięższych bitew pancernych między Armią Czerwoną, a Wehrmachtem.
W trakcie walk dziesiątki tysięcy poległo i zostało rannych.
Ślady starcia były widoczne przez wiele lat po wojnie, a dzisiaj dla upamiętnienia strasznej historii w dolinie znajdziesz wiele rozsianych czołgów-pomników.
Spod Śvidnika jadę kawałek na południe, mijam zbiornik wodny Veľká Domaša i kieruję się na wschód na Zemplínska šírave.
Pogoda niestety psuje się z minuty na minutę - robię jedną pamiątkową fotkę, zakładam przeciwdeszczówkę i ruszam w drogę.
Droga powrotna prowadzi mnie przez otulinę Parku Narodowego Połoniny. Takie słowackie Bieszczady. Zawsze chciałem się tu pokazać, zrobić małe rozeznanie.
Podobają mi się te okolice, nawet pomimo padającego mocno dzisiaj deszczu.
Jest ciemno, pada, w butach i rękawicach mam powódź.
Dopiero po polskiej stronie przestaje lać i przeciera się. Widzę nad sobą rozgwieżdżone niebo.
W Sanoku krótka przerwa na rozgrzewającą kawę i powrót do Rzeszowa. Mimo mokrych butów i zimna, nie wybieram najkrótszej drogi - jest mi przecież tak fajnie, że nie kończę zbyt szybko tej wycieczki.